Deszczowa masakra w Porto.
Opiekunowie mieli niemały orzech do zgryzienia. Jechać do Porto, czy sobie odpuścić? Nie było jednoznacznej odpowiedzi na to pytanie. Jest północ, jesteśmy wymoczeni, do rana nie wyschniemy. Prognoza na jutro: heavy rain. A wstać trzeba o piątej rano. Bilans wszystkich "za" i "przeciw" wykazał, że jednak pojedziemy.
Początkowo planowaliśmy jechać na mecz polskiej reprezentacji kobiet w footsalu, ale odbywał się w miejscu niedostępnym komunikacyjnie, więc odpuściliśmy. Mieliśmy zarezerwowane bardzo tanie bilety na Flixbusa, dlatego przejazd 330 km nie stanowił problemu. Swoją drogą, bilet do Porto, był nieco droższy niż całodzienny na komunikację miejską w Lizbonie. Pobudka o 5 rano, każdy zakładał na siebie resztki suchych ciuchów, jakie nam zostały. Busami dojechaliśmy na dworzec Oriente. Droga minęła szybko, niecałe 4 godziny. W pięknym Porto przywitała nas ulewa. Od centrum dzieliły nas prawie 3 kilometry, no nic, iść trzeba. Gdy dotarliśmy do mostu Ludwika, byliśmy już kompletnie wymoczeni. Lało, wiało i nie za bardzo było wiadomo, co dalej robić. W przerwie między falami deszczu, próbowaliśmy pochodzić po starówce oraz brzegami rzeki Duero. Gdy wracaliśmy na dworzec śmialiśmy się, że spacer w mżawce, która właśnie siąpiła jest prawdziwą ulgą. Zdaniem wielu turystów, a także samych Portugalczyków, Porto to "perła w koronie" i nie ma osoby, której to miasto nie przypadłoby do gustu. Dla nas? Mamy powód, aby jeszcze tam wrócić. Wieczór suszenie, następnego dnia do obiadu zaplanowaliśmy przerwę na dochodzenie do siebie. Czasami tak bywa.